poniedziałek, 5 października 2015

Gęsta krew

- Dzien dobry :)
- Grmhwrh. Skierowanie!
- Proszę.
Widzę entuzjazm pielęgniarki do pracy i nastawienie do klienta, i już się boję. Przychodzę tu raz na pół roku i ciągle jest tak samo... robią łaskę, że mi drzwi otworzą. Ale nie poddaję się. Będę grała wyluzowaną i dowcipną pacjentkę,  to może przejdę przez to pobranie krwi w miarę bezboleśnie. A mam dużo badań - morfologia, ob, białko,  kreatynina, kwas moczowy, potas, 25(OH)D, CA125, więc z błyskiem w oku dodaję:
- Dziś spuścimy dużo wściekłej krwi ;) (podziałało! Kąciki ust pielęgniarce drgnęły).
- Proszę usiąść,  prawy rękaw podwijamy, zacisnąć pięść. 
- A mogę poprosić z dłoni? - rzucam nieśmiało. Wiem, że mam żyły głęboko ukryte, zwapniałe, cieniutkie i że nie zniosę gmerania igłą tam w środku...
- Dam rade! - słyszę w odpowiedzi i już wiem jak to będzie wyglądało. 
Bo zawsze wygląda tak samo. Kilka prób w każdą rękę (czas leci), nieprzyjemny ból podczas szukania żyły (u normalnych ludzi to trwa 2 minuty, u mnie już 10), ogromne i bardzo bolesne wysięki sięgające połowy przedramion (ludzie na korytarzu zaczynają się denerwować,  słysząc podniesione głosy i moje teatralne AŁA!), narastająca wściekłość pielęgniarki,  acz dobrze maskowana, bo przeciez ja tu wciąż siedzę i uśmiecham się przyjaźnie, myśląc "Nie bez powodu prosiłam o pobranie z dłoni :)". W końcu pielęgniarka się poddaje, wychodzi i idzie po lekarza (na korytarzu panika; Mąż mój za pierwszym razem o mało zawału nie dostał... Teraz wie już co się dzieje, więc tylko się pod nosem z przekąsem uśmiecha...). Wchodzi lekarz, widzi pole operacyjne, szybko liczy zużyte bez sensu rękawiczki (3 pary co najmniej), waciki (cała masa) i igły (bywa i ze 4)... i podejmuje jedyną słuszną decyzję:
- Pobieramy z dłoni! Potem następuje uwaga w moim kierunku, dlaczego nie uprzedziłam, a po wyjaśnieniach - kilka złośliwości w kierunku pielęgniarki. A potem lekarz chce wyjść. 
- Proszę zostać - powstrzymuję go. A wiem, że powinien tu być, bo do pobrania mi krwi potrzeba trzech lub czterech rąk :) Patrzy na mnie spode łba i bierze się do pracy. 
Bez problemu znajduje żyłkę na dłoni,  wbija igłę,  podłącza fiolkę i zaciąga. Idzie mu to całkiem,  całkiem. Ale teraz trzeba zmienić fiolkę, bo do dzisiejszych badań potrzeba trzech, czasem czterech. Wiec jedną ręką trzyma igłę, żeby nie wyszła z żyłki, drugą ręką trzyma naciagnietą strzykawkę a trzecią sięga po kolejną :) I uwaga, nie zorientował się jeszcze, że w tym czasie tłoczek się cofnął i że czwartą ręką powinien był go trzymać, bo krew tak gęsta pobrać się łatwo nie daje :) Ten cofnięty tłoczek za każdym razem wprawia ich w zabawne dla mnie zdumienie :D. 
Po około 20 minutach wychodzę. Ludzie czekający w korytarzu na swoją kolej widzą mnie bladą, z rękoma w plastrach lub gazobandażach, dłoń oplastrowana :(
Tak jest od dwunastu lat. Dziś scenariusz pobrania też się powtórzył bez najmniejszego odstępstwa. Następnym razem będę bardziej stanowcza i asertywna.
Chyba.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz